wtorek, 20 kwietnia 2010

Ballada 1

Stara ballada. Zaczęta w emocjach, zakończona spokojnie.
Odpowiadając na pytanie. Nie jest to opis jakiś ostatnich przeżyć.


"Ballada Wang"


Pośród gór dzikich stoków, pośród mglistych obłoków,
Dzielnie na przód młodzieniec wędruje.
Ściska sobie coś w ręce i jak gdyby w podzięce
Swojej duszy, nad śniegiem pracuje.

Skądże jest w dłoniach Jego, kawał ów lodu tego?
Zaraz historii się tej dowiecie.
Miał raz pecha młodzieniec, zakochania splótł wieniec
Nieświadomie, zajętej kobiecie.

Gdy kwiat piękny spotykał, w myślach swych odlatywał,
Do oblicza cudownej niewiasty.
Gdy z tych myśli powrócił, na świat głowę odwrócił,
Wszystko inne zmieniało się w chwasty.

Zapalony uczuciem, popędzany krwi kłuciem,
Piękne wizje co dzień, projektował.
Najpiękniejszej przyszłości, cudnej wspólnej błogości,
Wszystkie myśli w dziewczynie lokował.

Raz w modlitwie do Pana, którą prowadził z rana,
Całe swoje uczucie przedstawił.
Jeśli dla mnie jest Ona, daj nam wspólne jeść grona.
Dni powszednich bym w rozkosz ją wprawił.

Choć pytanie zadawał, w myślach cicho dodawał,
Niech nie spełni się mroczność potworna.
Jak innemu ma wierzyć, z innym życie przemierzyć,
Będzie dla mnie, to sprawa koszmorna.

W swoich czynach codziennych, w swoich myślach płomiennych,
Wciąż próbował Jej uśmiech, wytwarzać.
I Jej szukał ujrzenia, ku Niej puszczał spojrzenia.
Tak musiało, w uroku się zdarzać.

Kwiaty polne Jej znosił, komplementem skroń rosił,
Lecz zamiarów w tym swych nie, przedstawiał.
Pisał do Niej poezje, słów swych ćwicząc finezje.
Lecz strach wielki, go głosu pozbawiał.

Kiedy razu pewnego, dostał zrywu takiego,
W sercu odwagi lśniła, korona.
Bóg wysłuchał modlitwy, przerwał Jego gonitwy.
Przejrzał chłopak i przejrzała go Ona.

Gdy Jej szczęście zobaczał, z jednej strony rozpaczał.
Z drugiej zaś chciał się jednak, ucieszyć.
Przecież była szczęśliwa, więc jak w kompocie śliwa,
Wylądował, On w dołku swych przeżyć.

Pośród gór dzikich stoków, pośród mglistych obłoków,
Dzielnie na przód młodzieniec wędruje.
Ściska sobie coś w ręce i jak gdyby w podzięce
Swojej duszy, nad śniegiem pracuje.

Idąc dalej tą drogą, przemierzając grunt nogą.
Do zapomnianej doszedł, świątyni.
Przywitawszy pomrukiem, minął jednak ją łukiem.
Nikt nie wiedział, co chłopak uczyni

Stanął prosto na skarpie, wicher w przepaść go szarpie.
Ale walczą w Nim myśli, emocje.
Spojrzał w przepaść oszustkę. Przypomniał sobie pustkę,
I zobaczył, wtem swoją dewocje.

Nie żyjemy dla damy, choć Ją bardzo kochamy!
W przestrzeń krzyknął do lasów i ścieżek.
Nie dla chwil pięknych trwamy, choć ich ciągle szukamy,
W rękach trzymał, już lód a nie śnieżek.

W dłoniach jego wtem była, już nie śnieżka lecz bryła,
Ułożona jak na kształt trójkąta.
Ale zaokrąglenia i szczelin ułożenia
Kształt w Niej serca, stworzyły z pod kąta.

Bryłę tę w Niebo wznosi, na cóż to się zanosi,
Cicho pyta się sosna, jaskółki.
Z ulgą wielką i duchem, rzuca swoim wyrzutem,
Ów młodzieniec, lodu bryłę w skał pułki.

Kiedy echo huk niosło, niebo piorun w dół ciosło.
Zaślepiając tym blaskiem, krainę.
Więc miast cicho stuknięcia, słychać gromu jęknięcia,
Lecz młodzieniec, odkupił już winę.

Winę Niebios milczenia, winę serca gorenia.
Winę wszystkich swych zmysłów, przewrotnych.
Winę tego że wiosna, że nie z nim jest radosna.
I spóźnionych, decyzji odwrotnych.




Hejże Ho!
Bing! Bang! Bing! Bang!
Bije dzwon.
Świątyni Wang.