wtorek, 18 maja 2010

Ojciec Staszek.

Rok temu zmarł Człowiek, który przez ponad 10 lat budował mój kręgosłup moralny.
Jezuitą.
Oddał Bogu wszystko co dostał (zdrowie, wolę, życie) i kochał (rodzinę Zakonną, Wspólnotę) a oprócz tego przyniósł plon (młodych ludzi, których rozpalił do czegoś więcej).

Ja osobiście zawdzięczam Mu, że wyciągnął mnie z przesadnej pokory, którą nazywał: "przepraszam, że żyję".
Często mówił, że "facet musi mieć jaja", że "zdrowa ryba płynie pod prąd" i że jesteśmy "stworzeni do czegoś więcej".
Założył wspólnotę, w której działam do dziś.
Był inny, niż stereotypowi księża.
Często na kazania przynosił różnorakie rekwizyty, wychodził z mikrofonem do ludzi i pytał ich o pogląd na jakiś temat.
Stworzył ze zwyczajnych chłopców, służbę liturgiczną, która była przykładem, dla otaczających nas parafii (ze zdań przyjezdnych księży i biskupów to wnioskuje).
Chciał nam dać wszystko (nie odejmując tu sił fizycznych, czasu i pragnień) co posiadał i to też Mu się udało.
Był Fundamentem, na którym Ojciec może dziś działać.

Przede wszystkim był Znakiem, że się da.
Znakiem, że da się tak żyć.

Miał też wady, do których otwarcie się przyznawał.
Uprzywilejowywał jednego z naszych kumpli i bał się grać z nami w piłkę.
Dziś jednak widzę, że część z tych rzeczy miała sens.

Tak najmocniej nasza relacja powstała w ostatnim roku, przed Jego odejściem.
Po pewnej rozmowie gdy pojechałem z Ojcem do Niego do Szpitala i Ojciec poszedł gdzieś na ubocze na chwilę.

Rok...
Zdążyłem się przyzwyczaić, do tego braku?
Często widzę sytuacje, gdzie Go brakuje.
Jednak, Jego brak w tych sytuacjach, istnieje po to, byśmy sami mogli wykorzystać to, czego nas nauczył.

Ad Maiorem Dei Gloriam.