sobota, 24 kwietnia 2010

Piątek


Właściwie to poprawiło mnie się trochę w Czwartek wieczorem.

W Piątek jednak już mi prawie całkiem przeszło.

Niestety odwołany wyjazd i nieprzygotowany strój były już nieodwracalnie-niepodważalnym argumentem pozostania we Wrocławiu.

Chyba będziemy mieli kolejnego członka wspólnotowej służby ołtarza.

To dość pozytywna informacja.

Ponadto udało mnie się wczoraj porozmawiać półprywatnie z gościem, który jest od niedawna w naszej wspólnocie i o którego stoczyłem wiele duchowej walki.

Mam nadzieje, że Pan zatrzęsie jego dotychczasowym stylem życia.

Gość jest deklarowanym ateistą. A pomimo to szuka Boga, choć na razie mniej za pośrednictwem świadomości.

Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak szczególnie lubię „szukających”.

Wieczorem postanowiłem odprowadzić Przyjaciela do mieszkania gdzie nocuje w ten weekend (nie jest z Wrocławia, ale dość często tu bywa).

Po drodze wdaliśmy się w dyskusję na temat wiary (Obaj jesteśmy Katolikami, choć ja chyba mam „kontrowersyjne” poglądy).

Początkowo omawialiśmy temat współpracy i modlitwy, za pewne trudne i zarazem bliskie sprawy.

Kiedy jednak doszliśmy do tematu (o którym już kiedyś pisałem) biskupów, kanonów i tego wszystkiego co staram się zrozumieć, ale na razie uznaję za sztuczne i „ludzkie”, pokłóciliśmy się.

Czułem, że dałem mu kilka razy podczas tej kłótni, możliwość przekonania mnie wytłumaczenia.

Nie wytłumaczył. Wydaję mnie się nawet, że jestem krok w tył.

Już zaczynałem przekonywać się do biskupów, gdy jeden z Nich dał wyraz interesowania się ludźmi, poprzez to, że spotkał się z grupami parafialnymi. Wypytywał.

To było dobre działanie.

Mój Przyjaciel chciał mnie przekonać, ale chyba zrobił coś odwrotnego.

Może jeszcze nie czas… Może nie tędy droga… Może nie ten cel.

Nie mam pojęcia.

Kiedy wracałem, było już około północy i postanowiłem wrócić autobusem nocnym spod dworca.

Nie wiem czy pomyliłem numery czy przystanek docelowy.

Wydawało mnie się, że ten autobus jedzie inną trasą.

Istotnie jechał inną trasą. Jechał zupełnie w inne miejsce, nie zahaczając nawet o znajome okolice.

Kiedy przyjechaliśmy na ostatni przystanek kierowca wyprosił mnie z autobusu, mówiąc jednocześnie, że rusza w drogę powrotną nie wcześniej niż za 2 godziny.

Nie powiedział jednak, że wraca na dworzec.

Poszedłem dalej.

Powiedziałem sobie, że idąc przed siebie muszę „gdzieś” dojść.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jestem 16 kilometrów od domu, całkowicie po przeciwnej stronie miasta, oraz że idąc przed siebie doszedłbym w jeszcze inny kąt Wrocławia.

Dobrze, że postanowiłem przeczytać trasę tego nocnego autobusu by kierować się przystankami do dworca. Zauważyłem, że następny autobus pojawi się już za pół godziny.

Postanowiłem poczekać.

Spotkałem, również życzliwego taksówkarza, który powiedział mi, że istotnie powinien tu być autobus w najbliższym czasie.

Oczywiste jest, że powiedział mi to dopiero po pytaniu, czy da rade mnie dowieść w znajome miejsce za 14 złotych wygrzebane z kieszeni.

Autobus przyjechał.

Kierowca z wyglądu niczym się nie różnił od tego, który miał ruszyć w drogę za dwie godziny. -.-

Ostatecznie z dworca ruszyłem do domu piechotką, po drodze spotykając lekko podchmielonych drechów, z pytaniem: „Czy Ty jesteś żydem?”.

Wytłumaczyłem im, że żydzi nie noszą krzyża na wierzchu. Potem powiedziałem że jestem Katolikiem i gdy wciąż pytali czy jestem Chrześcijaninem odpowiedziałem „tak” zamiast tłumaczyć, że to oczywiste.

Wróciłem do domu jakieś półgodziny przed Czwartą.

Czwartek

W Czwartek miałem dobry dzień.

Może to trochę dziwne, że nazywam go dobrym, zwracając uwagę na fakt, iż najpierw leciała mi krew z nosa (tak spontanicznie) a potem leżałem na plecach w przejściu pomiędzy pokojem moim, kuchnią, przedpokojem i pokojem rodziców (w takim małym mieszkaniu jest to po prostu środek domu i wschodnia część mojego przejściowego pokoju ;p).
Może dziwne, że tak go nazywam, skoro ze względu na to samopoczucie musiałem odwołać wypad na grę terenową w Opolu.
Może to trochę dziwne, że nazywam go dobrym dniem, jeśli niedawno poznana dusza miała tego dnia sporego doła i próbowałem Jej pomóc.
Może dziwne… ale jednak.
Był dobry.

„Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg.”

A ten dzień był podsumowaniem trzydniowej wzmożonej współpracy między mną a Bogiem.
Trzy dni, trzy przedmioty maturalne, trzy zagrożenia. (Angielski, Polski, rozszerzenie Fizyki).
Codziennie zaliczałem jeden przedmiot. Codziennie wieczorem modliłem się o opanowanie, spokój i odwagę, na dzień następny.
Prosiłem, dostałem.
Ostatecznie rodzina zrobiła z tej okazji (zdania szkoły) pizzę, ale to nie było głównym powodem mojej radości (choć przyjemnie dla odmiany, zamiast głupie słowo zaczepki, dostać od własnego brata niespodziankę, taką).
Powodem mojej radości było to, że znów poczułem interwencje Boga w moje życie. Zawsze to lubiłem, choć zazwyczaj rozwalał tym przyjemne schematy, które sobie budowałem.
Powodem radości było to, że nauczyłem się, bardziej mu ufać.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że te negatywne strony dnia, również były potrzebne by zbudować, jego pozytywny odcień.
Leżąc na podłodze, zauważyłem, że moja rodzina nie zwraca uwagi już na takie abstrakcyjne czynności. Zasadniczo starali się mnie nie podeptać, ale nie pytali, co mi jest ani dlaczego leże tu a nie w łóżku.
To zaś pozwoliło mi dostrzec, że jestem dość dziwnym człowiekiem. Znaczy się, że robię to co robić powinienem – „Udziwniam” ten świat.
Drugim, przykładem jest płacząca duszyczka, którą udało mi się wyciągnąć wieczorem na spacer i pocieszyć.
Spełniłem misję.
A modliłem się na razie tylko o to by misje dostawać od Pana.

To był Dobry dzień.





Post scriptum
Dostałem jeszcze jeden prezent-znak od Pana.
Gość z drużyny footballu Amerykańskiego postanowił pojechać na jakiś zjazd młodych z Kapucynami.
Nie byłem tam, nie znam zakonu Kapucynów, ale wgląda to na dobrą imprezę, a gość gdy go ostatnio widziałem był całkowicie niewierzący, a teraz zaczyna szukać.
To jest dosyć proste zdanie od Szefa: „Masz jeszcze sporo ludzi i sporo roboty.